Donald Trump – wbrew nadziejom – wcale nie uczynił Ameryki „znowu wielką”, a co najwyżej mniej stabilną. Joe Biden raczej nie zmieni głównych kierunków i priorytetów polityki zagranicznej USA, ograniczy się zapewne do korekt stylu i doskonalenia tego, co warto w tej polityce poprawić. Dla Polski, wbrew obawom części prawicy, to dobre wiadomości.
Krajobraz po Trumpie
Cztery lata temu Donald Trump wygrał prezydenturę, przedstawiając się jako polityczny outsider, wróg „starych elit politycznych”, głosząc hasła „America First” i „Make America great again”. Rozbudził ogromne nadzieje na realną zmianę – ale udało mu się spełnić je tylko częściowo. Owszem, upokorzył kilka razy przedstawicieli mainstreamu politycznego czy medialnego, ku uciesze sporego grona swych zwolenników. Owszem, znacznie wyraźniej niż poprzednicy stawiał na pierwszym miejscu interes USA, brutalnie wskazując miejsce w szeregu nawet sprawdzonym sojusznikom, a także pod pewnymi względami zracjonalizował politykę zagraniczną, rezygnując z instrumentów, które generowały koszty, nie przynosząc zysków. Ameryka jednak nie stała się od tego „znowu wielka” – przeciwnie, w globalnym układzie sił jej realna rola raczej osłabła, a wewnętrzne problemy nasiliły się.
Dyskusyjnym jest, na ile ta zmiana na gorsze jest „winą” Trumpa i jego polityki, a na ile splotu czynników obiektywnych. Zwolennicy i przeciwnicy polityczni będą się o to jeszcze długo spierać, a dobór argumentów i ostateczna ocena będzie zazwyczaj wynikać z ich subiektywnych poglądów czy indywidualnego systemu wartości. Patrząc możliwie obiektywnie i z zewnątrz, trzeba oddać sprawiedliwość Trumpowi co do względnej skuteczności jego polityki gospodarczej: konsekwentna deregulacja i rezygnacja z wielu nadmiernie zbiurokratyzowanych projektów administracji Baracka Obamy dały dość szybko pozytywne efekty. Niestety – zostały one w znacznej mierze zniweczone pandemią (w obliczu której ekipa Trumpa popełniła zresztą liczne błędy, tak zarządcze, jak i pi-arowskie) oraz jej skutkami ekonomicznymi.
W polityce zagranicznej jedynym niezaprzeczalnym sukcesem (z czym zgadzał się zresztą nawet Biden w trakcie debat wyborczych) pozostanie skuteczna i raczej trwała przebudowa stosunków na Bliskim Wschodzie. Konsekwentna polityka nie tylko wspierania Izraela, ale także nacisku na poprawę stosunków z konserwatywnymi monarchiami rejonu Zatoki, zaniepokojonych coraz bardziej polityką Iranu i Turcji, przyniosła efekt w postaci serii ważnych strategicznie porozumień m.in. z Bahrajnem czy Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, istotnych korekt polityki Arabii Saudyjskiej, otworzyła też nowe perspektywy współpracy Waszyngtonu i Tel Awiwu / Jerozolimy na przykład z Libanem czy Sudanem.
Na drugim biegunie znalazły się działania Trumpa wobec Korei Północnej – mimo ryzykownych politycznie gestów i obietnic, w relacjach z reżimem Kima nie uzyskano praktycznie nic. Gdzieś w pobliżu można umieścić skutki polityki amerykańskiej względem Rosji. Mimo spektakularnych akcji, jak np. lanie sprawione w Syrii tzw. „grupie Wagnera”, czyli sterowanym przez GRU najemnikom rosyjskim, i mimo sparaliżowania sankcjami budowy Nord Stream 2 – generalnie jednak „Putin i jewo kamanda” robią dalej, to co chcą. I nie tylko w polityce wewnętrznej, nie tylko na obszarze określanym przez nich jako „bliska zagranica” (patrz: Ukraina, Białoruś, ostatnio Zakaukazie), ale co gorsza również w krajach tzw. Zachodu, gdzie wciąż dopuszczają się cyberagresji na dużą skalę i wciąż wspierają grupy radykałów z lewa i z prawa, destabilizując życie polityczne i gospodarcze. Wymiernych skutków nie przyniósł także ostry kurs wobec Iranu – raczej doprowadził do skonsolidowania władzy w rękach szyickiego kleru i jego popleczników.
Bronić można polityki Trumpa wobec międzynarodowych organizacji multilateralnych, zarówno tych „ogólnych” (ONZ), jak i „specjalistycznych” (np. WHO). Była ona oparta na skądinąd słusznej konstatacji, że mechanizmy owego multilateralizmu, wypracowane w zupełnie odmiennych uwarunkowaniach drugiej połowy ubiegłego wieku, są całkowicie nieadekwatne do wyzwań współczesności i tylko niepotrzebnie wiążą Amerykanom ręce. W jakimś stopniu dotyczy to nawet NATO: warto przypomnieć, że Trump tylko głośno mówił to, co inni amerykańscy prezydenci robili ciszej od przynajmniej 2001 roku, to znaczy stawiał raczej na doraźne „koalicje zdolnych i chętnych”, a nie na instytucjonalną współpracę w ramach skostniałych struktur. A że przy okazji domagał się od sojuszników wypełniania przez nich zobowiązań budżetowych, dobrowolnie przecież kiedyś przyjętych? We współczesnym świecie bezpieczeństwo kosztuje, i z tym faktem Europejczycy będą musieli żyć, nawet gdy Trump opuści Gabinet Owalny.
Świat będzie też musiał żyć z coraz bardziej asertywnymi Chinami, coraz wyraźniej sterującymi w kierunku „neokonfucjańsko-neokomunistyczno-neorynkowego”, autorytarno-nacjonalistycznego mocarstwa globalnego. Trump nie był pierwszym prezydentem USA który dostrzegał to niebezpieczeństwo i mówił o przeniesieniu ciężaru amerykańskiej uwagi strategicznej na Pacyfik; był jednak pierwszym (i z pewnością nie ostatnim), który musiał aż tak realnie i bezpośrednio wejść z Chińczykami w zwarcie. Przy okazji: nie sposób nie zauważyć, że miejsce dobrowolnie oddane przez USA w starych organizacjach wielostronnych chętnie wypełnia dziś właśnie ChRL i dzięki temu poszerza swoje instrumentarium oddziaływania – bo też państwu autorytarnemu znacznie łatwiej to czynić, niż demokratycznemu.
Powyborcze przesilenie
W roku 2016 Donald Trump zdobył – w liczbach bezwzględnych – o niemal 3 miliony mniej głosów od swej głównej rywalki Hillary Clinton, ale o jego ówczesnym sukcesie przesądziła specyfika amerykańskiego systemu wyborczego, konkretnie mechanizm pośredniego wyboru prezydenta przez wyłonionych w poszczególnych stanach elektorów. W roku 2020 kandydat Demokratów Joe Biden zdobył wyraźną przewagę i w liczbie oddanych głosów (ok. 5,5 miliona), i w głosach elektorskich (prawdopodobnie 306 do 232 – wg stanu obliczeń na 16.11.).
W obliczu porażki Donald Trump rozpętał jednak kampanię – bezprecedensową w historii USA – zmierzającą do podważenia wyniku wyborów. Już w miesiącach poprzedzających głosowanie wielokrotnie sugerował, że może być ono sfałszowane, a w konsekwencji może nie uznać jego rezultatów i nie opuścić Białego Domu. W kilka godzin po zamknięciu lokali i w trakcie zliczania głosów ogłosił swoje zwycięstwo, a potem przystąpił do zarzucania sądów pozwami i do mobilizowania swych zwolenników serią fake-newsów, mających wskazywać na oszustwa. Przekonujących dowodów nie dostarczył jednak ani on sam, ani jego prawnicy – co więcej, część pozwów jest już po cichu wycofywana (np. 15.11. w decydującej o wyniku Pennsylwanii). Ponadto, zgodnie z oświadczeniem wydanym niemal jednocześnie przez amerykańską agencję ds. Bezpieczeństwa cybernetycznego (podległą prezydentowi!), federalni urzędnicy ds. bezpieczeństwa wyborów potępili „bezpodstawne roszczenia” i wyrazili „najwyższe zaufanie” do uczciwości wyborów.
Punkt ciężkości jest w tej sytuacji kładziony na akcję propagandową, służącą utrwaleniu i tak głębokich podziałów w społeczeństwie amerykańskim, a w gruncie rzeczy prawdopodobnie już tylko ukojeniu zranionego ego przegranego polityka. Warto odnotować, że nie cała Partia Republikańska jest w tej sytuacji solidarna z Trumpem – w imię tradycyjnych wartości amerykańskiej demokracji oraz legalizmu zdystansowali się od niego m.in. tak wpływowi politycy, jak Mitt Romney czy Rick Santorum.
Niemniej, choć światowi przywódcy w większości pospieszyli już z gratulacjami dla Joe Bidena, traktowanego jako prezydent-elekt, zaś analitycy rozważają możliwe priorytety i skład personalny nowej administracji, w amerykańskiej polityce wewnętrznej wspomniane pęknięcie jeszcze długo pozostanie jednym z kluczowych elementów. Spowoduje między innymi, że Joe Biden nie może sobie pozwolić na zbyt drastyczny skręt w lewo – musi bowiem uwzględnić emocje i potrzeby przynajmniej umiarkowanych zwolenników partii przeciwnej, by zapobiec ich radykalizacji. Będzie więc zapewne ostrożniejszy, niż Obama, w polityce społecznej, w zwiększeniu wydatków rządu federalnego, w zaostrzaniu kursu podatkowego wobec wielkiego biznesu. Skoncentruje się za to z jednej strony na podniesieniu jakości zarządzania kryzysowego w obliczu pandemii, z drugiej zaś na mniej kontrowersyjnych politycznie działaniach zwiększających konkurencyjność amerykańskiej gospodarki. Bez wątpienia, będzie to musiała być bardzo finezyjna strategia – kunktatorski i centrowy Biden będzie bowiem równocześnie pod silną presją ze strony lewego skrzydła Partii Demokratycznej, w tym swej dość radykalnie nastawionej zastępczyni (i potencjalnej następczyni) Kamali Harris.
W polityce zagranicznej USA też nie należy oczekiwać rewolucji. Bez zmian pozostają bowiem zarówno główne wyzwania dla Stanów Zjednoczonych, jak i narzędzia do reagowania na nie. Priorytetem administracji Bidena bez wątpienia pozostanie powstrzymywanie Chin – zarówno w skali globalnej, jak i regionalnej. Oznacza to działanie na rzecz wykluczenia chińskiego Huawei z budowy infrastruktury 5G w kluczowych państwach świata (a co za tym idzie zachowanie przewagi USA w globalnej cyberprzestrzeni) oraz na rzecz ochrony dolara jako głównej waluty rozliczeń międzynarodowych (co, w uproszczeniu, zapewnia amerykańskiej gospodarce stały, tani kredyt). Oznacza też prowadzenie nadal ostrożnej polityki wobec Rosji, służącej nawet nie przeciągnięciu jej na swoją stronę (bo to mało realne), ale przynajmniej zapobieżeniu czarnemu scenariuszowi, w którym Moskwa popada w całkowitą, wasalną zależność wobec Pekinu. Większego otwarcia można oczekiwać w Azji Południowo-Wschodniej, gdzie Trump z jednej strony śmiało dozbrajał Tajwan, ale z drugiej konfliktował niektórych innych sojuszników, np. Koreę Południową. Po Bidenie można spodziewać się więcej równowagi, w tym aktywnej rywalizacji gospodarczej z Chinami i tworzenia zachęt ekonomicznych dla państw zarzuconego cztery lata temu Partnerstwa Transpacyficznego. Także – intensywniejszego partnerstwa z Indiami, z którymi nowe, lepsze stosunki zaczął już zresztą budować niejako „rzutem na taśmę” sekretarz stanu w ekipie Trumpa, Mike Pompeo. Modyfikacje będą zapewne dotyczyć większej aktywności USA w Ameryce łacińskiej i w Afryce (kierunki zaniedbane za czasów Trumpa), powrotu do przynajmniej niektórych organizacji międzynarodowych i (zwłaszcza) porozumień klimatycznych, a wreszcie – ułożenia sobie na nowe stosunków z Europą.
Europa, Trójmorze, Polska
Prawdopodobnym wydaje się, że na Starym Kontynencie – z oczywistych względów obszarze najbardziej interesującym dla nas – nowa administracja w sposób bardziej zrównoważony niż poprzednia zagra na trzech instrumentach. Pierwszy to szczególne relacje z Wielką Brytanią, a przy okazji z globalną wspólnotą państw dawnego Imperium Brytyjskiego, czyli m.in. Australią, Kanadą, Nową Zelandią. Mają one sens wojskowy (spore zdolności bojowe wymienionych krajów, także projekcji siły w kluczowym obszarze Azji), polityczny (wspólnota kultury politycznej, możliwość nacisku na Europę kontynentalną) oraz ekonomiczny (duża kompatybilność gospodarek o relatywnie wysokiej innowacyjności). Drugi – poprawa stosunków z Niemcami i pośrednio także z Unią Europejską, co traktowane jest w Waszyngtonie jako antychińska gra o sumie zerowej (im więcej wpływu Ameryki w „starej” Europie, tym mniej wpływów chińskich). Co interesujące, mimo jawnego sprzeciwu Francji, poważne sygnały o zainteresowaniu odbudową stosunków transatlantyckich popłynęły tuż przed amerykańskimi wyborami z Berlina, i to zarówno od polityków chadeckich (np. szefowej CDU i minister obrony Annegret Kramp-Karrenbauer), jak i socjaldemokratycznych (np. minister spraw zagranicznych Heiko Maas). I wreszcie narzędzie trzecie – wbrew pozorom, wcale niesprzeczne z poprzednimi – to zachowanie szczególnej roli USA w Europie środkowo-wschodniej, czyli w pasie rozciągającym się od Bałtyku po Adriatyk i Morze Czarne. Interes amerykański jest tu potrójny: po pierwsze, przecinają Chinom lądowy szlak handlowy z bogatą Europą zachodnią; po drugie, zyskują narzędzie kontrolowania rosyjskiej polityki energetycznej w Europie, uzyskując jednocześnie potencjalnie atrakcyjny rynek zbytu dla własnych surowców; po trzecie wreszcie uzyskują „głębię strategiczną” i podstawy wyjściowe dla ewentualnie bardziej zdecydowanej polityki zarówno wobec Turcji, jak i przestrzeni postradzieckiej.
Z polskiej perspektywy ta względna stałość zagranicznej polityki amerykańskiej jest dobrą wiadomością. I nie ma co się martwić końcem „szczególnych relacji” naszego rządu akurat z ekipą Trumpa – bo tak naprawdę istniały one jedynie w oficjalnej propagandzie władz oraz w wyobraźni części rodaków. W gruncie rzeczy polityka USA wobec nas miała charakter czysto „transakcyjny”, przy czym o warunkach transakcji decydował jednostronnie silniejszy z kontrahentów, i w zamian za kilka miłych słów lub gestów brał, co chciał. A to ubranie nas w dziwaczną, antyirańską „konferencję bliskowschodnią” w Warszawie, a to w zakupy niekoniecznie nam potrzebnego sprzętu wojskowego za niekoniecznie dogodną (dla nas) cenę. Wbrew złudzeniom części polskiej prawicy Trump nie był też bynajmniej żadną „zaporą” w jej walce z „ideologią gender”: dość wspomnieć demonstracyjne oflagowanie na tęczowo przedstawicielstwa dyplomatycznego USA w Warszawie czy plany przysłania jako kolejnego ambasadora, po zakończeniu kadencji Georgette Mosbacher, jawnego geja Richarda Grenella (który na oficjalnych uroczystościach na swej poprzedniej placówce w Berlinie pojawiał się regularnie wraz z mężem). Amerykańscy Republikanie bowiem z homo- i transfobii wyleczyli się już dawno, i niespecjalnie różnią się pod tym względem od Demokratów.
W obliczu prawdopodobnego resetu w stosunkach amerykańsko-niemieckich Polska będzie musiała teraz prowadzić bardziej zniuansowaną politykę – i jeśli zdoła, to bez wątpienia wyjdzie to naszemu krajowi na dobre. Czy w Warszawie będzie rządzić PiS, czy ktokolwiek inny, z grubsza niezmienna polska racja stanu będzie polegać na tym, by prawidłowo oceniać charakter i hierarchię wyzwań, a także, by „nie kłaść wszystkich jajek do jednego koszyka”, bo wtedy są znacznie bardziej narażone na pechowe stłuczenie (ten kolokwializm oddaje zresztą jeden z fundamentów profesjonalnego myślenia strategicznego). Czas rozstać się z mrzonkami o wyborze między „Europą” a „Ameryką”, bo w przewidywalnej przyszłości będziemy wciąż mieć po prostu jeden „Zachód”, pomimo wewnętrznego zróżnicowania (i niekiedy nawet wewnętrznych sporów) wciąż stojący przed zagrożeniami płynącymi głównie ze „Wschodu”, zarówno tego „rosyjskiego”, jak i „chińskiego”. Przed zagrożeniami o charakterze cywilizacyjno-kulturowymi (np. nieposzanowaniem praw człowieka, tak w tzw. „realu”, jak i cyberprzestrzeni), gospodarczo-technologicznymi, a nawet militarnymi. Zamiast więc próbować wybierać „między mamusią a tatusiem” w naszej naturalnej, zachodniej rodzinie – trzeba zacząć na serio budować instrumenty negocjowania naszych interesów zarówno w Berlinie, Brukseli, jak i w Waszyngtonie. A to oznacza powrót pogłębionej debaty eksperckiej, odbudowę znaczenia profesjonalnej dyplomacji i służb informacyjnych, rezygnację z myślenia życzeniowego na rzecz uznania realiów.
Autor: Witold Sokała
* * *
Witold Sokała – zastępca dyrektora Instytutu Stosunków Międzynarodowych i Polityk Publicznych Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, przewodniczący Rady i ekspert Fundacji Po.Int, stały współpracownik think-zine’u „Nowa Konfederacja”. Doktor nauk o polityce, specjalista w zakresie studiów strategicznych i bezpieczeństwa międzynarodowego.
W amerykańskich wyborach – gdyby był obywatelem USA – głosowałby na Jo Jorgensen, kandydatkę Partii Libertariańskiej.