Nieudana próba otrucia Aleksieja Nawalnego, jego zaskakujący powrót do Rosji, a następnie (już mniej zaskakujące) uwięzienie i skazanie na pobyt w kolonii karnej – to sekwencja zdarzeń, które bez wątpienia mają swoje drugie (a nawet i trzecie) dno, i które mocno wpłyną na przyszłość jego ojczyzny.
Rosja na równi pochyłej
Ogromne terytorium – w czasach pieszych armii niewątpliwy atut strategiczny, ale w dobie Internetu już raczej obciążenie, bo ciężko nim sprawnie administrować. Niezły potencjał naukowo-techniczny, relatywnie silna armia, dysponująca m.in. znaczącym arsenałem broni masowego rażenia, bezwzględne służby specjalne, profesjonalna dyplomacja. A z drugiej strony: słabnąca gospodarka, mocno uzależniona od jednego sektora (wydobycie i eksport ropy i gazu), a więc wrażliwa na koniunktury na rynkach światowych, starzejąca się i niewydolna infrastruktura, a do tego wszechobecna korupcja oraz ogromne problemy demograficzne i społeczne. To Rosja w pigułce.
Co ciekawe, niemal dokładnie tak samo można było opisać ten kraj u schyłku lat 90. ubiegłego wieku, gdy do władzy dochodziła ekipa „młodych czekistów” i jej lider, Władimir Władimirowicz Putin. Wtedy niespełna 50-latek, znający języki, cieszący się opinią technokraty, a nawet „liberała” (bo eks-współpracownik niezwykle jak na rosyjskie standardy liberalnego mera Petersburga, Anatolija Sobczaka). Przeszłość w służbach specjalnych była dla Putina i jego kolegów atutem, nie obciążeniem – w Rosji, inaczej niż w Polsce, generalnie postrzega się ludzi tej branży jako sprawnych i bezwzględnych, ale uczciwych i nastawionych patriotycznie. Dlatego to oni – wsparci przez równie młodych i znających Zachód ekonomistów – mieli uzdrowić kraj po latach „smuty”, biedy i chaosu, który przyniósł upadek Związku Radzieckiego. Miała być modernizacja i ukrócenie korupcji, a w efekcie dobrobyt.
Zaczęło się nieźle – od ambitnych i jak najbardziej liberalnych reform. Sprzyjała też sytuacja na międzynarodowym rynku paliw i skupienie się USA na „wojnie z terroryzmem” (przy okazji której Putin sprytnie załatwił sobie carte blanche na siłowe spacyfikowanie Czeczenii). Ale im dalej w las, tym było gorzej i trudniej. A „młodzi gniewni” coraz bardziej zmieniali się w „starych cynicznych”. Niektórzy wypadali z obiegu (np. German Gref), inni (np. Dmitrij Miedwiediew) wpisywali się niepostrzeżenie w nową strategię. Z grubsza – polegała na tym, by nie zawracać sobie głowy realnymi reformami (co prawda mającymi pozytywne skutki długofalowe, ale krótko- i średniookresowo trudnymi i ryzykownymi politycznie), lecz w zamian dostarczać ludowi „chleba i igrzysk”, a przede wszystkim samemu kraść, ile wlezie. A było z czego, bo państwowe lub kontrolowane po cichu przez państwo molochy wciąż sprzedawały za granicę gaz, ropę, rudy metali i inne dobra za wielkie pieniądze. Starczało i na podwyżki dla służb mundurowych, i na utrzymywanie propagandowej machiny w kraju i za granicą, i na prywatne pałace, elitarne szkoły w Szwajcarii dla potomstwa oraz luksusowe zakupy dla żon i kochanek w Paryżu czy Mediolanie. Z pełną świadomością, że to kiedyś musi się zawalić – ale niekoniecznie za życia członków „Putina zbiorowego” (jak celnie nazwał niegdyś nową rosyjską elitę władzy i pieniądza niemiecki dziennikarz Boris Reitschuster).
Problem w tym, że zaczyna się walić wcześniej, niż zakładali. Awanturnicza polityka zagraniczna popsuła stosunki z Zachodem i w efekcie skazała Rosję na postępującą wasalizację przez Chiny. To, samo w sobie, dałoby się jeszcze przeżyć – zwłaszcza, że Pekin wcale się z tym nie afiszuje, przeciwnie, na użytek świata i rosyjskiej opinii publicznej tworzy nawet pewne miraże partnerskich relacji. Gorzej, że „sprawdzam” powiedziała władcom Kremla matka-natura.
Najpierw – przyspieszające globalne ocieplenie, powodujące m.in. zaskakująco szybie rozmarzanie gleb w Arktyce. A to oznacza dla Rosji konieczność wydania w ciągu najbliższych paru lat wielu miliardów dolarów na ratowanie infrastruktury na swej dalekiej Północy. Także – tej wydobywczej i przesyłowej, nie mówiąc o wojskowej. Samej Rosji na to nie stać, potrzebni są partnerzy zewnętrzni (czytaj: „albo powrót do dobrych relacji z Zachodem, albo ostateczna kapitulacja przed Chińczykami”).
A jakby tego kłopotu było mało – swoje dołożyła pandemia. Dziś wskaźniki ekonomiczne pikują, rośnie bezrobocie, budżet się wali. Po raz pierwszy od lat trzeba było ciąć wydatki już nie tylko na zdrowie publiczne czy emerytury i edukację, ale także na resorty siłowe.
Kim pan jest, panie Nawalny?
I tutaj, cały na biało, wkracza na scenę Aleksiej Anatoljewicz Nawalny. Postawny czterdziestolatek, z zawodu prawnik i finansista, posługujący się mediami społecznościowymi tak samo sprawnie, jak o generację od niego starszy Putin telewizją i wielkonakładową prasą. Od mniej więcej dekady mozolnie (acz bez oszałamiających sukcesów) budujący swą rozpoznawalność jako działacz antykorupcyjny, ale jednocześnie porządny, wielkoruski nacjonalista. Aż chciałoby się rzec: „nowy Putin na nowe czasy”…
Jego kariera polityczna przyspieszyła w sierpniu roku 2020 – paradoksalnie (?), dzięki fuszerce (?) „szwadronu śmierci”, pracującego dla Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Nawalny, zamiast umrzeć z nieznanych przyczyn w samolocie nad Syberią, nie tylko przeżył, ale jeszcze został ewakuowany do szpitala w Niemczech. Tam, zbadany przez niezależnych specjalistów, okazał się kopalnią dowodów obciążających Putina i jego służby – a w efekcie do reszty popsuł pi-ar Wowy Władmirowicza na Zachodzie. I tak już nadszarpnięty po wojnie w Gruzji, aneksji Krymu, morderstwie Politkowskiej i Litwinienki, zestrzeleniu przez „wschodnioukraińskich separatystów” holenderskiego samolotu pasażerskiego oraz kolejnych akcjach rosyjskich hakerów. No i wskutek coraz bardziej konserwatywno-brunatnej polityki wewnętrznej, systemowym naruszeniom praw kobiet i osób LGBT oraz tępieniu organizacji pozarządowych, na co przynajmniej cześć zachodniej opinii publicznej jednak jest wyczulona.
Od tego jednak władzy w Rosji się nie traci, i nie to było problemem dla Putina i jewo kamandy. Co najwyżej, przeczekaliby złą koniunkturę, rozumiejąc, że pod naciskiem swojej opinii publicznej politycy w Waszyngtonie, Berlinie i Paryżu muszą chwilowo ograniczyć kooperację z Rosją przy jej projektach infrastrukturalnych – ale długofalowo i tak będą płacić, robiąc dobrą minę do złej gry, jeśli nie chcą bezpowrotnego osunięcia się Moskwy w objęcia Pekinu. Problem polega na tym, że Nawalny zaczął pod koniec ubiegłego roku podbijać stawkę i adresować swój przekaz coraz bardziej do Rosjan, a nie tylko do ludzi Zachodu.
Pierwszym sygnałem była jego grudniowa akcja, wyglądająca jak klasyczny „wkręt” telefoniczny. Nawalny zadzwonił z Niemiec do kilku wysokich funkcjonariuszy FSB, zaangażowanych w różne fazy operacji zamachu na jego życie, podając się za współpracownika generała Nikołaja Patruszewa (byłego szefa firmy, a obecnie wpływowego sekretarza Rady Bezpieczeństwa przy Prezydencie FR) i nagrywając kompromitujące dla władzy dialogi. A potem opublikował je w sieci. W ten sposób nie tylko dostarczył nowych dowodów na zaangażowanie FSB w zamach na niego, ale – co ważniejsze – przedstawił tę instytucję jako nieudolną i nieprofesjonalną, a przy tym chroniącą prywatne interesy członków elity władzy, zamiast interesów kraju. Uderzył więc boleśnie w „mit założycielski” putinizmu i w jeden z fundamentów, na których obecna władza opiera swoją legitymację do rządzenia.
W dodatku jasnym stało się, przynajmniej dla co czujniejszych obserwatorów, że Nawalny i jego sztabowcy najwyraźniej mają dostęp do wewnętrznego obiegu informacyjnego FSB. Bez tego ani nie wiedzieliby do kogo warto dzwonić (bo Michaił Jewdokimow, Konstantin Kudriawcew i pozostałe „ofiary” nie są przecież osobami publicznymi), ani jak oszukać starych wyjadaczy właściwym zestawem cyfr, wyświetlającym się na ich telefonach, ani – wreszcie – jak i o czym z nimi rozmawiać. Realistyczne wyjaśnienia są dwa: albo za akcją stało CIA lub inny potężny wywiad infiltrujący rosyjskie państwo, albo insajderzy z Moskwy. Może zawiedzeni w nadziejach na awanse oficerowie samej FSB, a może ich starzy rywale ze służb wojskowych, czyli z GRU, coraz mniej entuzjastycznie podchodzący do spychania wojska na drugi plan i do rządów w resorcie obrony przebranego w generalski uniform cywila – Siergieja Szojgu.
Czy to „zapadnicy”, czy „swoi”, dla Putina i tak źle, i tak niedobrze. Zwłaszcza, że hipotetycznie możliwy jest też wariant, w którym Nawalnego wspiera więcej niż jeden ośrodek… W końcu, Zachód potrzebuje Rosji – ale Rosji chętniejszej do kooperacji z nim, niż ta putinowska. A Rosja potrzebuje Zachodu. Przynajmniej ta Rosja, która wciąż myśli o modernizacji i wewnętrznych reformach, a nie tylko o rozkradaniu narodowych dóbr. A wspólnota interesów powoduje, że ludzie z różnych stron potrafią się nagle dogadać. Szczególnie profesjonaliści z wywiadów. A Putin o tym wie. I niewykluczone, że w grudniu zaczął gorzej sypiać.
Budzenie niedźwiedzia
A tymczasem podbijanie stawki przez Nawalnego trwa w najlepsze. Kości zostały ostatecznie rzucone, gdy opozycyjny polityk, jako-tako podleczony przez niemieckich lekarzy, zdecydował się wracać do ojczyzny. W ten sposób, zamiast względnie wygodnego, ale politycznie bezproduktywnego losu emigranta – wybrał niezwykle niebezpieczną i trudną drogę walki o serca i umysły rodaków na miejscu. Bez wątpienia, pokazał ogromną osobistą odwagę – i tego nie można mu odmówić, bez względu na to, w co naprawdę gra i kto za nim faktycznie stoi. I to Rosjanie docenili, wychodząc w jego obronie na masowe manifestacje, bezprecedensowe w najnowszej historii kraju. Dziesiątki tysięcy ludzi, różnych zawodów, młodych i starych, nie tylko w Moskwie i Petersburgu, ale nawet w prowincjonalnych miastach głębokiego, rosyjskiego interioru – mimo trzaskających mrozów i mimo brutalnych represji policyjnych. I znów – od tego się władzy w Rosji nie traci. Ale to pokazuje, że przekaz Nawalnego trafia do zwykłych ludzi, więc w konsekwencji ośmiela do buntu także funkcyjnych członków aparatu władzy.
I zapewne o to gra dziś Nawalny: o pokazanie, że w nadchodzących wyborach do Dumy niekoniecznie trzeba głosować na proputinowskie listy „Jednej Rosji”, a co więcej, że niekoniecznie trzeba dokonywać na jej rzecz cichych fałszerstw i matactw. Możliwe, że jego ewentualna lista w ogóle nie zostanie zarejestrowana. Nawet jeśli – to zapewne nie zdobędzie większości mandatów, a może nawet nie przekroczy progu. Ale to jest Rosja, i tu władzy nie zdobywa się w wyborach do parlamentu. Wystarczy, że lista rządowa dostanie wyraźnie mniej, niż zazwyczaj – i że ludzie przy okazji zobaczą, że stary car nie jest już wszechwładny.
Nawalny pokazuje Rosjanom nadzieję – i to złamanie powszechnego przekonania, że dla Putina i jego szajki nie ma realnej alternatywy, jest zapewne warte osobistego ryzyka i przemęczenia się iluś miesięcy w kolonii karnej. To jest sianie ziaren, które będą kiełkować jakiś czas. Jak długi, nie wiadomo – i oczywiście wciąż nie wiadomo, kto w rzeczywistości zbierze plony. Ale proces jest już trudny do powstrzymania.
Tym bardziej, że Nawalny raz po raz sprytnie go wzmacnia. Film, pokazujący przepych „tajnej” rezydencji Putina, wrzucony do netu tuż przed powrotem do Rosji i aresztowaniem, przekroczył już 100 milionów odsłon i jest w Rosji żywo komentowany po domach i w biurach, a także w mediach społecznościowych. Także na komisariatach i w koszarach, gdzie drugim ważnym tematem jest brak obiecanych wcześniej premii i inwestycji. Antykorupcyjna wymowa kolejnych internetowych wrzutek Nawalnego i jego współpracowników zaskakująco zbiega się z tezami, głoszonymi publicznie przez wielu weteranów służb specjalnych, szczególnie tych wojskowych – że głównym problemem, który Matuszce Rossiji uniemożliwia „rozwinięcie skrzydeł”, jest małość i sprzedajność ludzi u sterów.
Pod tymi samymi hasłami Putin i spółka niszczyli niegdyś resztki jelcynowskiej „familii” i sprzymierzonych z nią oligarchów. Potem sami stali się „familią” i nowymi oligarchami. A historia lubi czasem zataczać koło.
Operacja, której jesteśmy świadkami – z grubsza polegająca na odrąbywaniu Władimira Putina i jego ekipy od żłobu, a przy okazji prawdopodobnie naprawiania wizerunku Rosji na Zachodzie i przygotowywania „nowego otwarcia” w relacjach Moskwy z państwami NATO – może się udać… albo nie. Trudno to dziś przesądzać, bo wciąż zbyt wiele jest w tej układance niewiadomych.
Różne rzeczy mogą się po drodze wydarzyć. Mało prawdopodobnym jest, by Putin wydał w obecnych okolicznościach polecenie fizycznej likwidacji Nawalnego; raczej w interesie rządzących Rosją jest podejmowanie prób skompromitowania go lub psychicznego złamania i zmuszenia do zaprzestania aktywności. Ale w narastającym bałaganie nie można wykluczyć pechowego wypadku, albo na przykład samowolnej inicjatywy nadgorliwego i mało rozgarniętego politycznie funkcjonariusza niższego szczebla, który uzna, że mordując „obiekt” zasłuży sobie na medal i awans. Nie można też wykluczyć, że domniemani sojusznicy czy mocodawcy Nawalnego wewnątrz rosyjskiego aparatu bezpieczeństwa w pewnym momencie uznają, że swoje już zrobił – i że martwy będzie im bardziej użyteczny niż żywy, jako święty symbol poświęcenia dla ojczyzny. Możliwe zresztą, że dali mu gwarancje ochrony w łagrze – ale to jeszcze nie powód, by mieli słowa dotrzymać.
Z polskiej perspektywy
Tak czy owak, z żywym Nawalnym na czele, czy z martwym Nawalnym na sztandarach (i może nawet na ikonach) – Rosja zaczęła się budzić i szukać nowych dróg, alternatywnych dla coraz bardziej kleptokratyczno/geriatrycznej ekipy Putina. Kiedyś je odnajdzie, i to raczej prędzej, niż później. Warto więc serio zastanawiać się, co to oznacza dla Polski.
Analiza interesów głównych graczy światowych, a także analogie historyczne, dostarczają nam dość jasnych odpowiedzi. I niestety – raczej pesymistycznych. „Państwa buforowe” między „właściwą” Europą a Rosją są Zachodowi potrzebne tym bardziej, im ów Zachód ma gorsze i trudniejsze relacje z Moskwą. Tak bywało, gdy w XIX wieku co bardziej ambitni carowie nadmiernie mieszali się w strefy wpływów brytyjskie, francuskie czy niemieckie. Tak było, gdy sprzymierzonego z Ententą Mikołaja II (i potem Kiereńskiego) zastąpili w Petersburgu i Moskwie bolszewicy. Tak bywało, choć oczywiście avec toutes les proportions – gdy Putin napadał na Ukrainę albo przesadzał ze sponsorowaniem radykałów w Europie czy mieszaniem w amerykańskich wyborach. Tak nie będzie, gdy skompromitowanego Putina zastąpi idol zachodniej opinii publicznej, niezłomny bojownik o wolność i demokrację, etc.etc. Albo jego następcy, o ile idol pechowo nie dożyje dnia triumfu.
Tyle, że Rosja pozostanie Rosją – i stałe pozostaną jej interesy geostrategiczne. Warto przypomnieć, że z grubsza tak samo postrzegali je i carscy ministrowie, i „biali” generałowie podczas wojny domowej, i bolszewiccy komisarze. I Nawalny (oraz jego mocodawcy czy zausznicy) nie postrzegają ich jakoś bardzo odmiennie od Władimira Putina, Siergieja Ławrowa ani Gleba Pawłowskiego, Siergieja Markowa lub Aleksandra Dugina.
Co gorsza – ludzie pokroju Nawalnego mogą w dodatku naprawdę zmodernizować Rosję, zmniejszyć jej korupcyjny garb i wydobyć z tego kraju ukryty na razie potencjał. Szczęśliwie dla nas i reszty środkowo-wschodniej Europy – na to szanse są jednak znacznie mniejsze, niż na to, że po prostu przejmą władzę, a potem podążą śladami poprzedników, czyli po paru nieudanych próbach reform zajmą się budową pałaców ze złotymi łazienkami. A w chwilach wolnych od tego zajęcia – ograniczaniem wolności wewnątrz i napadaniem na co słabszych sąsiadów. Ku rosnącemu rozczarowaniu pięknoduchów na obu brzegach Atlantyku oraz ambitnej młodzieży w Moskwie i Pitrze. Przynajmniej do kolejnej rewolucji lub pałacowego zamachu stanu.
Naszym priorytetem powinno być więc nie tyle kibicowanie temu lub innemu pretendentowi do kremlowskiego tronu – lecz dbanie o to, by nie być dla żadnego z nich zbyt łatwym i kuszącym celem, gdy postanowi przykryć nierozwiązane problemy wewnętrzne małą, a zwycięską awanturką na obszarze tzw. „bliskiej zagranicy”. To zaś oznacza z jednej strony budowę własnego potencjału w zakresie bezpieczeństwa, ale z drugiej – stawanie się realną, a nie fikcyjną, jak do tej pory, częścią politycznego, gospodarczego i cywilizacyjnego Zachodu. Gwarancją naszego bezpieczeństwa są bowiem nie tylko amerykańskie wojska w Polsce – równie ważną, o ile nie ważniejszą, amerykańskie (brytyjskie, niemieckie, francuskie, holenderskie, etc.etc.) inwestycje. I sympatia do nas opiniotwórczych elit Zachodu – przynajmniej nie mniejsza, niż do kolejnych Nawalnych, i traktowanie nas jak „swoich”.
Bo ów Zachód chętnie oddaje „cudze”. „Swojego” zazwyczaj broni. Proste, nieprawdaż?
Zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Regionalny Ośrodek Debaty Międzynarodowej 2019-2021”.
Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.
Autor: Witold Sokała