Białoruś: scenariusze złe i jeszcze gorsze

„Jeśli w pierwszym akcie powiesiłeś strzelbę na ścianie, to w kolejnym musi wystrzelić” – radził niegdyś Antoni Czechow kolegom-literatom. Na wschód od polskich granic politycy zawiesili sporo strzelb, a lufy są niepokojąco często wymierzone w naszą stronę. Białoruska dwururka z pewnych względów należy do najbardziej kłopotliwych.

Rosja i jej problem

Zacznijmy jednak od najistotniejszej, czyli strzelby rosyjskiej. A raczej, należałoby powiedzieć, haubicy – broni stromotorowej, zdolnej razić cele z większej odległości i spoza przeszkód (czyli nawet poprzez granice mniej czy bardziej suwerennych państw położonych „po drodze”). Kreml ma dziś bowiem kilka poważnych problemów, których rozwiązania intensywnie poszukuje – a w ramach owych poszukiwań może powodować odpalenie broni mniejszych kalibrów, wiszących w różnych izbach w okolicy.

Najkrócej, są to problemy wewnętrzne o charakterze społeczno-gospodarczym (dramatyczny spadek wskaźników ekonomicznych, częściowo spowodowany skutkami pandemii, a częściowo nadmiernym oparciem gospodarki rosyjskiej na sektorze surowcowym, przekładający się na rosnące niezadowolenie znacznych grup społeczeństwa), postępujące, strategiczne uzależnienie od Chin, a także zmiana pokoleniowa i wkraczanie na arenę polityczną kolejnych roczników młodzieży, dla której Władimir Putin i spółka są w najlepszym razie „dziadersami”, oderwanymi od jej realnych problemów i emocji. Fenomen Aleksieja Nawalnego, którego nazwisko potrafiło niedawno zmobilizować setki tysięcy ludzi do udziału w antyrządowych demonstracjach, nawet na głuchej prowincji i podczas trzaskających mrozów, jest tylko jednym z sygnałów nadchodzącego w Rosji przesilenia politycznego.

Ale geriatryczno-kleptokratyczna ekipa Putina łatwo władzy nie odda. I to nie tylko dlatego, że wiązałoby się to z utratą bajecznych dochodów, ale przede wszystkim dlatego, że mogłoby się to – najprawdopodobniej – wiązać z utratą wolności, a nawet, w skrajnych przypadkach, życia. Nie, żeby następcy mieli ich rozstrzeliwać – raczej dlatego, że ci spośród pretorian Wowy Władimirowicza, którzy będą najbardziej zdeterminowani, by zachować wolność i pieniądze, będą w pewnym momencie musieli uciszać tych, którzy za dużo wiedzą o ich przekrętach.

Zanim do tego dojdzie – rządząca ekipa ma w zanadrzu kilka sprawdzonych narzędzi. Jednym z najbardziej oczywistych jest wywołanie „małej, zwycięskiej wojny”, która odwróci uwagę społeczeństwa od wymienianych wcześniej problemów i przy akompaniamencie patriotycznych haseł skonsoliduje lud wokół tronu. To zadziałało już nie raz, i nie tylko w rosyjskiej historii. Wiele wskazuje na to, że Putin próbuje obecnie powtórzyć, w ogólnym zarysie, scenariusz zastosowany w 2008 roku przeciwko Gruzji – tyle, że celem jest tym razem Ukraina. Ciąg rosyjskich prowokacji (koncentracja wojsk nad granicą, aktywizacja sterowanych z Moskwy separatystów donieckich i ługańskich, „branka” na Krymie i aresztowanie tam ukraińskich obywateli pod zarzutem „szpiegostwa przeciw Federacji Rosyjskiej”, itp.) ma doprowadzić do sytuacji, w której komuś w Kijowie puszczą nerwy – i Ukraina podejmie jakaś akcję zaczepną. A wtedy armia rosyjska – rzecz jasna, „w samoobronie” – wykorzysta przewagę militarną i dostarczy Putinowi powodów do triumfu, zwykłym Rosjanom zaś do świętowania kolejnego zwycięstwa nad (domniemanymi) faszystami, imperialistami i innymi „wrogami Ojczyzny”.

Ukraińska alternatywa

Na papierze – to się nawet zgadza, ale w rzeczywistości nie jest takie proste. Po pierwsze – armia ukraińska jest dziś w dużo lepszym stanie, niż ponad sześć lat temu, gdy okazała się całkowicie bezradna w obliczu agresji zbrojnej sąsiada. Czystki wśród starej generalicji, przyspieszone awanse oficerów z doświadczeniem frontowym, a przede wszystkim intensywne szkolenie przez instruktorów z krajów NATO oraz kosztowne dozbrojenie zrobiły swoje. Po drugie – sytuacja geostrategiczna Ukrainy jest odmienna, niż Gruzji 12 lat temu. Wówczas USA i reszta Zachodu nie miały specjalnej motywacji, by czynnie wesprzeć Tbilisi; dysponowały bowiem trasami tranzytowymi dla swoich wojsk na Środkowy Wschód oraz dla surowców energetycznych w drugą stronę via Turcja (którą jeszcze wtedy można było uznawać za w miarę wiarygodnego i lojalnego członka NATO), natomiast dobra współpraca z Moskwą, nawet za cenę interesów gruzińskich, była im potrzebna w obliczu wciąż poważnego zaangażowania w kolejne etapy „wojny z terroryzmem”. Dzisiaj na dobrą współpracę strategiczną z Rosjanami i tak nikt poważny w stolicach zachodnich nie liczy (co najwyżej na drobne i raczej „prywatne” geszefty), zaś Turcja już jawnie przeszła do polityki budowania własnego, regionalnego mocarstwa, bez kompleksów konfrontującego się z zachodnimi sojusznikami – co automatycznie podniosło wartość Ukrainy w geopolitycznej układance, bo Morze Czarne jest akwenem strategicznie coraz ważniejszym, a ktoś przecież musi je, w interesie NATO, flankować.

Dodajmy do tego znaczące inwestycje niemieckie nad Dnieprem (nie tylko gospodarcze, choć to też, ale również polityczne, zwłaszcza po „Pomarańczowej Rewolucji”) – i otrzymamy obraz, w którym ewentualna eskalacja zbrojna jest dla Rosji obarczona sporym ryzykiem. Wojskowym – bo zamiast łatwego sukcesu można dostać zaskakującego łupnia, szczególnie gdy Ukraińców wesprą siły NATO (czytaj: amerykańskie), nawet nie bezpośrednio, ale np. dyskretnie, poprzez uruchomienie wcale niebagatelnego w regionie arsenału rozpoznawczego, logistycznego, czy z zakresu walki radioelektronicznej. Ekonomicznym – bo sankcje mogą być w zarysowanej sytuacji znacznie dotkliwsze, niż to, co spotykało Rosję ze strony państw zachodnich do tej pory, i okazać się gwoździem do trumny i tak cherlawej ostatnimi czasy gospodarki. I wreszcie – politycznym, nawet na dwóch płaszczyznach. Pierwsza to kompromitacja władzy w oczach społeczeństwa, bo międzynarodową bandyterkę przeciętny Rosjanin swoim carom wybaczy, a nawet pochwali, ale tylko jeśli jest skuteczna. Druga – to kompromitacja Rosji w oczach społeczeństw oraz elit politycznych i wojskowo-policyjnych wielu krajów dawnego ZSRR, z podobnego zresztą powodu. Moskwy od dawna się tam nie szanuje, ale wciąż jeszcze budzi strach. Klęska na ukraińskim teatrze działań osłabiłaby więc do reszty ten i tak coraz bardziej wątpliwy „autorytet”, a przypomnijmy, że został on ostatnio mocno nadszarpnięty i w Armenii (w uproszczeniu: brak efektywnego wsparcia podczas agresji azerskiej w Górnym Karabachu oraz przegrana rosyjskiej techniki i sztuki wojennej w konfrontacji z turecko-izraelską), i w Mołdawii (wyborcze sukcesy liberalnej, prozachodniej Mai Sandu i jej obozu politycznego), i w praktycznie wszystkich republikach środkowoazjatyckich, gdzie kolejne awantury polityczne przynoszą konsekwentne osłabianie wpływów rosyjskich na rzecz tureckich i – zwłaszcza – chińskich.

Białoruś – lepsza opcja Kremla?

Spektakularna porażka na Ukrainie i konieczność podwinięcia ogona jest więc ostatnią rzeczą, na którą Kreml miałby ochotę. Sonduje więc sytuację, bada stopień ewentualnego realnego wsparcia wojskowego, ale też politycznego i ekonomicznego USA oraz innych państw NATO dla Ukrainy – i najwyraźniej zwleka z decyzjami, bo się po prostu boi. I to mimo tego, że na samej Ukrainie też jest silna „partia wojny”. Z różnych względów zainteresowana w przerwaniu wieloletniego pata, więc do sprowokowania jej do działania wcale dużo nie potrzeba. A im dłużej Rosja zwleka z odpaleniem „strzelby ukraińskiej”, tym bardziej rośnie prawdopodobieństwo wykorzystania przez nią oręża białoruskiego. Przy czym – to nie jest opcja „albo/albo”. Nie można wykluczyć, że teatrem kolejnych, rosyjskich operacji „zbierania ziem ruskich” (na cześć i chwałę Władmira Władimirowicza P.) staną się i Ukraina, i Białoruś. Ta druga wydaje się jednak celem (w obecnych uwarunkowaniach) znacznie dogodniejszym. A przynajmniej swoistym „wróblem w garści”.

Owszem – prawdą jest, że najlepszym gwarantem niepodległości Białorusi był do niedawna Alaksandr Łukaszenka i jego ekipa. Nie dlatego, że są patriotami, rzecz jasna – bo nie są, a przynajmniej nie w naszym, zachodnim pojmowaniu tego słowa. Są natomiast pragmatycznymi (czy jak kto woli: cwanymi) graczami, dobrze rozumiejącymi, że tylko w suwerennej (w miarę) Białorusi mogą żyć spokojnie i dostatnio, i bawić się instrumentami władzy. Przekształcenie republiki w podporządkowany Moskwie kraj federacyjny albo w ogóle pozbawi ich posad i związanych z nimi przywilejów, albo zredukuje ich do pozycji gubernialnych urzędników, zależnych od zmarszczenia brwi nawet nie cara, a jakiegoś innego urzędnika, tyle, że mającego swe biurko w stolicy imperium.

Z drugiej strony – mimo wieloletnich wysiłków i nawet ograniczonych sukcesów Łukaszenki w zakresie eliminowania z aparatu władzy ludzi bardziej lojalnych wobec Moskwy, niż wobec niego, bezpośrednie wpływy rosyjskie pozostają na Białorusi ogromne. Największe zapewne w aparacie bezpieczeństwa, ze szczególnym uwzględnieniem białoruskiego KGB. Niewiele mniejsze – w armii. Średnie – w cywilnej administracji centralnej, w instytucjach medialnych i naukowych. Najsłabsze w aparacie władz lokalnych i regionalnych, gdzie stosunkowo łatwiej o „oddolne” kariery ludzi nie powiązanych osobiście bądź rodzinnie z dawnymi elitami radzieckiej Białorusi. Warto też brać pod uwagę, że znaczna część owych moskiewskich aktywów personalnych pozostaje zapewne w uśpieniu, nie dekonspiruje się bez potrzeby, na co dzień deklarując i praktykując lojalność wobec Łukaszenki. Ale to tylko do momentu, gdy „centrala” nie wyda im innego polecenia.

Na razie – nie było w interesie Kremla, by obalać Łukaszenkę. Był Putinowi wygodny pod kilkoma względami (mimo, że czasami bez wątpienia irytujący). Sytuacja zaczęła się zmieniać, gdy na Białorusi wybuchła ostatnia fala prodemokratycznych protestów, i w otoczeniu Putina pojawiły się pomysły, by ocieplić swój wizerunek na Zachodzie, a przy okazji zwiększyć kontrolę nad Białorusią – zezwalając na upadek „baćki” i zastąpienie go (w drodze demokratycznej procedury!) innym politykiem, łatwiej sterowalnym z Moskwy.

Gra z Łukaszenką…

Rosja na taki wariant przygotowuje się od dawna, „hodując” dyskretnie różne persony po stronie białoruskiej opozycji. Swojego czasu z powodzeniem stosowano tę taktykę w kilku innych częściach dawnego ZSRR, choćby we wspomnianych Mołdawii i Armenii, a także w Gruzji. Nie do końca jest jasne, czemu – ale ostatecznie stanęło jednak na wsparciu dla Łukaszenki, zarówno werbalnym i propagandowym, jak i symboliczno-politycznym (ostentacyjna wizyta ministra spraw zagranicznych FR Siergieja Ławrowa w Mińsku, w starannie wybranym momencie „przesilenia” związanego z protestami). A przede wszystkim – na wsparciu ekonomicznym. Do stałego pakietu pomocowego (m.in. specjalne, bardzo niskie ceny surowców energetycznych), dzięki któremu gospodarka Białorusi jako tako funkcjonuje, a ludzie nie klepią biedy, dorzucono kolejne miliardy rubli, w postaci m.in. prolongowania spłaty zobowiązań, nowych niskooprocentowanych pożyczek oraz bezpośredniej pomocy materiałowej. W dużej mierze dzięki temu Łukaszenka – jak się wydaje – przeczekał najostrzejszą falę protestów, spowodowanych ewidentnym sfałszowaniem ostatnich wyborów prezydenckich. Ale to nie oznacza wcale, że może już spać spokojnie.

Pomoc polityczna i finansowa Rosji była bowiem kosztowna. Nie tylko ostatecznie uzależniła białoruskie władze od rosyjskiej kroplówki, ograniczając pole ich samodzielnego manewru politycznego, ale też wymusiła faktyczne przekazanie kontroli nad wieloma strategicznymi inwestycjami. Najkrócej: Łukaszenka pozornie zyskał czas, Putin zaś realnie uzyskał nowe narzędzia wpływu na sytuację na Białorusi. Kluczowe pytanie brzmi: czy, a raczej jak i kiedy postanowi je wykorzystać.

Niewątpliwym celem rosyjskiej gry jest nie tyle faktyczne (to już w dużej mierze nastąpiło), ale formalne podporządkowanie sobie Białorusi, a nawet jej całkowite inkorporowanie. Coś, co na użytek wewnętrzny da się w Rosji przedstawić jako sukces polityki tradycyjnego, wspomnianego już „zbierania ziem ruskich” pod kremlowskim berłem. Przy jednoczesnym wysłaniu – to też ważne – sygnału do innych krajów postradzieckich, że oto jest alternatywa dla kursu prozachodniego oraz prochińskiego. Atrakcyjność tej operacji polega zaś między innymi na tym, że Zachód (z „drobnymi” wyjątkami, czyli sąsiadujących bezpośrednio Polski i Litwy) generalnie Białorusią mało się interesuje (w przeciwieństwie do Ukrainy) i raczej będzie gotów milcząco zaakceptować taki rozwój sytuacji, o ile tylko nie dojdzie przy okazji do zbyt ostentacyjnego naruszania praw człowieka, pałowania demonstrantów i tym podobnych ekscesów (bo wtedy, pod naciskiem wyczulonej opinii publicznej, politykom w Berlinie, Paryżu czy Waszyngtonie wypada jednak trochę poprotestować). Klimat wewnętrzny też jest sprzyjający – społeczeństwo białoruskie w swej masie nie jest bowiem antyrosyjskie (znów w przeciwieństwie do Ukrainy, gdzie atak z 2014 roku i późniejsze wydarzenia wywołały gwałtowną i chyba trwałą falę wrogości wobec Moskwy).

…i po Łukaszence

Na pytanie „kiedy” odpowiedź też staje się coraz bardziej jasna. Dobrze poinformowane wiewiórki już przynajmniej od pół roku szepczą, że Rosjanie mają przygotowany pakiet aktów prawnych, powołujących jakiś nowy, ściślejszy od dotychczasowego Związku Białorusi i Rosji (ZBiR) „byt integracyjny”. Można wymusić jego podpisanie na osłabionym Łukaszence, można pozostawić ten wątpliwy „zaszczyt” jego następcy. I to bez względu na to, czy będzie to wyłoniony w nowych, kontrolowanych przez reżim wyborach nominat „baćki” (sam Łukaszenka wymienił niedawno w tym kontekście, jako swych potencjalnych sukcesorów, byłego ministra zdrowia Władimira Karanika i byłego ministra spraw wewnętrznych Jurija Karajewa) – czy też zwycięzca wyborów wolnych, ale zawdzięczający swe demokratyczne zwycięstwo wielopłaszczyznowemu, acz dyskretnemu wsparciu Moskwy. Może na przykład Wiktar Babaryka, który miał być rywalem Łukaszenki już podczas elekcji w roku 2020, ale został prewencyjnie aresztowany? Jego popularność była wówczas dużo większa, niż Swiatłany Cichanouskiej, która ostatecznie okazała się główną rywalką urzędującego prezydenta. Teraz, zwolniony z więzienia w glorii represjonowanego przez reżim męczennika i przy odpowiednim propagandowym „podpompowaniu”, mógłby śmiało sięgnąć po najwyższy urząd – ciesząc się jednocześnie sporym zaufaniem prodemokratycznej „ulicy”, jak i wpływowych kręgów w Moskwie.

Tak czy inaczej, musimy poważnie liczyć się z tym, że wydarzenia na Białorusi rychło znów przyspieszą – i że zmiany niekoniecznie pójdą w pożądanym z polskiego punktu widzenia kierunku. Na razie mamy do nich przygrywkę w postaci fali represji wymierzonych bezpośrednio w działaczy polskiej mniejszości na Białorusi (co nie dziwi, bowiem straszenie Polakami, w tym wyimaginowanym zamiarem zbrojnego odbicia przez nasz kraj Grodna i Brześcia, jest stałym elementem i łukaszenkowskiej, i putinowskiej propagandy). Spodziewane prędzej czy później odejście Łukaszenki niestety wcale nie będzie dobrą wiadomością – niemal wszystko wskazuje bowiem na to, że zastąpi go polityk, znacznie bardziej spolegliwy wobec Kremla. To zaś będzie oznaczało, że nasi rodacy zamieszkujący terytorium Białorusi tym bardziej staną się zakładnikami, chętnie wykorzystywanymi w rozgrywce Rosji z Polską (i Zachodem). Będzie też oznaczać przynajmniej chwilowe wzmocnienie politycznej pozycji Władimira Putina i jego dworu w rosyjskiej polityce wewnętrznej oraz niestety trwałe zwiększenie szans Rosji na szantażowanie polskiej (i europejskiej) opinii publicznej groźbą bezpośredniej akcji zbrojnej na wschodniej flance NATO.

Jakby tych złych wiadomości było mało, na koniec została jeszcze jedna. O ile w stosunku do Ukrainy przynajmniej nasi sojusznicy z NATO i UE mają istotne narzędzia przeciwdziałania wpływom rosyjskim, to na Białorusi jedynym – poza Rosją – państwem, posiadającym jakiekolwiek poważne aktywa polityczne, gospodarcze czy wywiadowcze są… Chiny. Owszem, zainteresowane podtrzymaniem suwerenności tego kraju, jako dość ważnego węzła tranzytowego w projekcie „Pasa i Szlaku”, ale bez przesady. Z Rosją też się jakoś dogadają, co do wykorzystania terytorium Białorusi dla własnych potrzeb, więc umierać za białoruską niepodległość nie będą.

Polska (bez)siła?

Polska polityka wobec Białorusi pozostaje tymczasem pasmem niekonsekwencji i niewykorzystanych szans. Ma to długą tradycję – bo sięgającą przynajmniej roku 1920, kiedy to pozostawiliśmy bitny, ochotniczy, białoruski korpus generała Stanisława Bułak-Bałachowicza na pastwę Armii Czerwonej. Po 1991 roku natomiast kolejne rządy miotały się pomiędzy nadzieją, że traktowanie Łukaszenki po partnersku samo w sobie zapewni nam wpływy (o, święta naiwności!) – a niezbyt udolnymi próbami robienia konkretnej polityki przy minimalnych nakładach finansowych i często rękami amatorów, nie rozumiejących albo białoruskiej specyfiki, albo ogólnych prawideł nowoczesnej dyplomacji i wywiadu, a zazwyczaj niestety ani jednego, ani drugiego. W dodatku decydenci w Warszawie często-gęsto nie umieli się zdecydować, czy naszym celem głównym jest ochrona interesów mniejszości, czy też uzyskanie wpływu na politykę białoruską jako taką, zaś lekceważenie istotnych sprzeczności pomiędzy tymi elementami układanki sprawiło, że nie udało się uzyskać pozytywnych efektów odnośnie żadnego z nich.

Mamy więc dość smutny obraz, i to pomimo przejściowych sukcesów i lepszych momentów. Wymienić w tym kontekście można choćby dawne działania Marka Karpia, założyciela Ośrodka Studiów Wschodnich, za które on sam zapłacił zresztą tragiczną śmiercią w tajemniczych okolicznościach; okres kierowania polską placówką dyplomatyczną w Mińsku przez Witolda Jurasza w roli chargé d’affaires; czy wreszcie – historię telewizji Biełsat, budowanej przez grupę pasjonatów pod kierownictwem Agnieszki Romaszewskiej, przy co najmniej braku zrozumienia ze strony warszawskich decydentów polityczno-medialnych, często zagrożonej zamknięciem, a permanentnie niedofinansowanej i cierpiącej na deficyt naprawdę profesjonalnych kadr.
Czasu na naprawienie wieloletnich zaniedbań na tym ważnym kierunku polskiej polityki jest bardzo mało. Ale to nie znaczy, że nie warto próbować. Piłka wciąż jest jeszcze w grze.

Zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Regionalny Ośrodek Debaty Międzynarodowej 2019-2021”.

Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

Autor: Witold Sokała

Admin

Leave a reply